Lubię kolor zielony. Zielone są żaby, absynt, szpinak czy herbata. Niestety nie wszystko, co zielone, jest fajne.
Zielony spektakl to ostatnie przedstawienie przed zejściem tytułu z afisza. Aktorzy, chcąc się pożegnać z rolą, pozwalają sobie na przeróżne żarty na scenie. Nie jest to ogromna ingerencja w libretto (warunki licencji muszą być spełnione do samego końca), ale dodatki typu drobna zmiana tekstu albo dopowiedzenie jakiegoś zdania, inny kostium, inny gest, inny choreografia, etc. Tego typu spektakle są zazwyczaj bardzo lubiane przez fanów, którzy kupują na nie bilety od razu, gdy tylko teatr rozpocznie sprzedaż. Potem wyłapują wszelką zieleninę i dyskutują, jak wszystko wypadło, do czego tym razem nawiązali aktorzy.
Brzmi może i fajnie, ale mi się taka inicjatywa nie podoba. Zdaję sobie sprawę, że jestem w mniejszości, bo większość osób zielone spektakle bardzo lubi i zawsze z niecierpliwością ich wyczekuje. Ja jednak mam inne zdanie, ale ja tak już mam, że często uważam inaczej niż większość.
Lubię żartować i mam ogromne poczucie humoru, ale wiem też, że w przypadku niektórych rzeczy trzeba mieć ogromne wyczucie, żeby przypadkim nie rzucić czymś żenującym. Dlatego też zielenina na spektaklach poważniejszych (a obecnie większość musicali jest poważniejsza, wbrew temu, co się nadal powszechnie uważa, odsyłam do tego wpisu) jest bardzo, baaardzo ryzykowna i niestety, ale raczej się nie udaje. Efekt jest taki, że widz otrzymuje niby poważną, a może i nawet smutną fabułę, z której ktoś na siłę próbował zrobić komedię.
Nie wszyscy ludzie są świadomi, że ostatnie spektakle są zielone. Dlatego też na widowni zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie spodziewał się zobaczyć normalną wersję przedstawienia. Wszelkie żarty czy zmiany wprowadzą takiego widza w stan konsternacji, bo nie będzie za bardzo wiedział, co się dzieje i, co dużo ważniejsze, jak wygląda normalna wersja spektaklu. Ja osobiście na miejscu takich osób zażądałabym zwrotu pieniędzy za bilet.
Kolejną sprawą jest to, na ile aktorzy wiedzą o tym, jak będzie wyglądał spektakl. Niektórzy dogadują się między sobą, ale czasami bywa tak, że ktoś nie wie, co wymyśli reszta. Potem ktoś taki wychodzi na scenę, a tutaj niespodzianka i efekt, który widzi publiczność, nie do końca jest taki, jaki powinien być.
Na West Endzie czy Broadwayu tradycja ostatnich spektakli (nieważne, czy jest to the very last show czy po prostu ostatni spektakl dla kogoś z obsady) jest zupełnie inna. Otóż, aktorzy, niemalże dosłownie, stają wtedy na rzęsach i dają z siebie wszystko. Nawet obsada, która była przeciętna, potrafi wtedy zagrać genialnie. To sposób aktorów i aktorek na pożegnanie się ze swoją rolą. Grają wtedy nie na 100%, ale na 200%. Mi się ogromnie ta tradycja podoba, jest o wiele lepsza od wszelkiej zieleniny. Jeśli nie wiesz, kiedy się wybrać do Londynu albo do Nowego Jorku, sprawdź, kiedy dany spektakl schodzi z afisza albo kiedy zmienia się obsada. Te spektakle zawsze są warte obejrzenia.
Podoba mi się natomiast robienie takich zielonych spektakli w celach charytatywnych. Nie musi to być ostatnie przedstawienie, można zrobić to w trakcie setu. Ba, często nie musi to być w ogóle normalny spektakl, w którym wszystko dzieje się według libretta. Genialnym przykładem jest Phantom Follies – koncert charytatywny zorganizowany przez australijską obsadę The Phantom of the Opera w 1992 roku, na którym można było posłuchać m.in. rapowanej wersji Think of me. Efekt był świetny i szkoda, że przez tyle lat nikt już tego nie powtórzył.
Lubię kolor zielony, ale zielonych spektakli nigdy nie polubię. I nie przekona mnie do tego nawet kieliszek dobrego absyntu.