Na początku czerwca jedna osoba poprosiła mnie, żebym nauczyła ją śpiewać. Zawahałam się, bo z uczeniem śpiewu jest jak z seksem – trzeba wiedzieć, jak to się robi, aby nie skrzywdzić drugiej osoby.
Nie widziałam jednak powodów, żeby się na to nie zgadzać. Wiedzę mam, słyszę dobrze, udzieliłam wielu porad dotyczących śpiewu (i zawsze były to dobre porady), potrafię kogoś trafnie ocenić, a fragmenty mojego bloga pojawiły się nawet na wikipedii… więc dlaczego mam odmówić?
Lekcja pierwsza. Zaczynamy od rozśpiewki. O, tutaj od razu słychać, że to sopran i to z gatunku takiego naprawdę bardzo dobrego. Przyjemnie się tego słucha. Raczej liryczny niż inny, ale na takie szczegółowe określenia jest jeszcze i tak zbyt wcześnie.
Idzie mi dobrze. Tłumaczę zrozumiale, potrafię wskazać błędy i naprowadzić uczennicę na właściwy tor. Zauważam też, z jaką szybkością idzie jej nauka (to oczywiście jest spowodowane również tym, że to po prostu bardzo zdolna osoba). Krótko mówiąc, lekcja idealna.
W sierpniu odzywa się do mnie jeszcze jedna osoba z pytaniem o lekcje. Tym razem zgadzam się bez wahania.
Ponownie trafia mi się ktoś, kto nigdy się śpiewać nie uczył. Być może sopran, być może mezzosopran, to nie jest głos, po którym od razu słychać, czym jest. Nie jest to jednak żaden problem, bo podstawy są zawsze takie same i nie trzeba nikogo klasyfikować na początku. Z lekcji na lekcję słychać coraz większe postępy.
Lekcje śpiewu naprawdę są jak seks. Jeśli nie zaangażujemy się w to w całości, to nic z tego nie wyjdzie. Tyczy się to i ucznia, i nauczyciela. Poprowadzenie takiej lekcji byle jak jest zbyt ryzykowne dla głosu osoby, która się uczy. A jeśli druga strona sobie odpuści, to nic nowego się nie nauczy. A przecież nie o to chodzi.
Nigdy nie myślałam, że tak szybko zacznę udzielać lekcji. Ale nie narzekam, bo okazało się, że sprawia mi to wiele radości. O wiele więcej niż się spodziewałam. Teraz pozostaje tylko czekać na kolejnych uczniów, bo razem z nimi pojawią się kolejne wyzwania.