To uczucie towarzyszy mi od bardzo dawna, ale z czasem zmieniają się tego powody. Na całe szczęście nigdy nie odbierałam tego negatywnie, ale też nie czułam się przez to przesadnie wyjątkowa. Traktowałam to bardziej jako swojego rodzaju wyróżnienie, ale też zmartwienie, bo jak tu się odnaleźć w życiu?
Nie potrafiłam odnaleźć się w szkole. Nie dlatego, że uważałam, że nauka jest niepotrzebna, bo to jak najbardziej popierałam i popieram. Wiedziałam jednak, że odstaję i nie potrafię się dopasować do moich rówieśników. Traktowałam szkołę jako coś, co muszę skończyć, żeby w końcu ruszyć z życiem dalej. To pomogło w jakiś sposób się w tym wszystkim odnaleźć.
Potem jednak okazało się, że nie do końca potrafię odnaleźć się życiowo. Że schemat studia-praca-dom (i kredyt hipoteczny) nie jest dla mnie, bo ja się uparłam na spełnienie bardzo ambitnych marzeń. Ale to akurat wyszło mi tylko na dobre, bo gdybym żyła według tego schematu, to dopiero wtedy bym się pogubiła. I obawiam się, że ciężko byłoby to już odkręcić.
Teraz jednak mam sytuację, w której jeszcze bardziej nie potrafię się odnaleźć. I próbuję, cały czas próbuję, ale coś mi to nie wychodzi. Nie z jakiejś konkretnej winy, po prostu nie i tyle.
Nie potrafię odnaleźć się na blogu. Wiem, o czym chcę pisać i dlaczego, ale gdy patrzę na blogi z tej samej tematyki, to widzę, jak bardzo od nich odstaję. Mówiąc wprost, inni piszą dość powierzchownie, a ja tak nie potrafię. Ja lubię i potrzebuję wgłębić się w temat, a nie wrzucić byle fotkę czy mem albo udostępnić newsa z teatru (którego fanpage i tak przecież inni obserwują). Obecnie wszystkie blogi są tak naprawdę takie same – recenzje spektakli, wywiady z aktorami, zdjęcia z widowni i foyer. Zawody, kto był najwięcej razy w teatrze i kto wydał na musical najwięcej pieniędzy (jak to kiedyś zobaczyłam, to mnie po prostu zatkało), jakby to było najważniejsze. A wszystko oczywiście kręci się wokół polskich teatrów.
A ja nie jestem fanką polskich teatrów muzycznych (musical, opera) i nigdy nie byłam. Uważam, że reprezentują one marny poziom (oczywiście są wyjątki, ale jest ich niewiele). W Polsce nikt nie wie, jak się robi musical, bo nie miał kto tego nauczyć. Ba, ludzie, którzy teraz tego uczą (np. w szkołach artystycznych) też nie mieli gdzie się tego nauczyć, więc efekt jest, jaki jest. Wiele z naszych rodzimych produkcji przypomina raczej wersje szkolne niż profesjonalny teatr. Podobnie sytuacja wygląda z operą. Parę lat temu Bogusław Kaczyński (któremu braku wiedzy i obeznania nie można zarzucić) powiedział, że obecnie nic w tym kraju nie przypomina opery i miał wtedy totalną rację. W ciągu tych kilku lat nic się nie zmieniło. Ogólny poziom nauczania śpiewu klasycznego na świecie mocno spadł (niepotrzebnie odeszło się od starych, sprawdzonych technik), ale w Polsce on jest niestety jeszcze niższy, wręcz puka w dno od drugiej strony. Podobnie sprawa ma się ze śpiewem musicalowym. Niestety nie ma się nad czym, a raczej nad kim w naszym kraju zachwycać.
Ale jak tak sobie patrzę na opinie w internecie, to widzę same zachwyty. Powoduje to u mnie facepalm i załamanie. Jasne, jak to się mówi, każdemu jego porno, ale są sytuacje, które mnie naprawdę zaskakują. Nie rozumiem, jak można jeździć do teatrów na West Endzie czy nawet na Broadwayu i nadal zachwycać się polskimi wykonaniami. Ja wiem, że można mieć po prostu taki gust, że komuś się podoba akurat to i to, ale ciężko mi uwierzyć, że można być fanem czegoś, co jest po prostu złe. Że można naprawdę nie słyszeć różnicy. Tym bardziej, jeśli widziało się, jak to się robi na światowym poziomie. To jest regres. Jeśli coś lubimy, to chcemy wiedzieć więcej na ten temat, a to się potem przekłada na nasz gust (bo już wiemy więcej), na to, co lubimy, ale u tych ludzi tego nie ma. I z jednej strony chce się im pokazać coś fajnego, pokazać im dobre produkcje, dobre wykonania, ale tak naprawdę po co, skoro oni i tak nie będą zainteresowani, bo w naszych teatrach wszyscy przecież tak pięknie śpiewają. Szkoda tylko, że nikt nie potrafi np. wyłapać totalnych fałszów i braku podstawowych umiejętości prowadzenia frazy u jednego z czołowych polskich aktorów albo bardzo niezdrowego beltu u większości aktorek. O braku dołów nie wspomnę i o śpiewaniu siłowym też nie. Tak samo jak o dziwnym aktorstwie.
Ja w ogóle odnoszę wrażenie, że teraz nie ma fanów musicalu jako gatunku, ale są fani konkretnych aktorów czy aktorek. Takich ludzi nie interesuje to, co jest za granicą, bo Polacy tam po prostu nie grają. Ciekawe dla mnie jest też obecne nazewnictwo, otóż, obecnie fani mówią, że są fanami musicali. Dla mnie poprawną formą będzie bycie fanem musicalu, czyli gatunku, a nie musicali w liczbie mnogiej. Przecież nikt nie mówi o sobie, że jest fanem oper, tylko fanem opery. To dziwne określenie fan musicali pojawiło się parę lat temu i akurat zgrało się ze spadkiem poziomu dyskusji w tej społeczności. Kiedyś można było porozmawiać na poziomie, konkretnie, a nawet powiedzieć, że coś się nie podobało! Teraz jest to już niemożliwe, tak samo jak prowadzenie jakiejś głębszej dyskusji. Raz byłam świadkiem, jak jedna osoba została dość mocno zaatakowana przez resztę swoich rozmówców, ponieważ (uwaga) poprosiła drugą osobę o uargumentowanie swojej opinii. Jednak zamiast fajnej i konstruktywnej odpowiedzi, została obśmiana przez pozostałe osoby (w tym przez admina grupy) i stwierdzono, że się czepia. Ta sytuacja to dla mnie jakaś abstrakcja.
Ja ze swoimi opiniami nt. polskich produkcji musicalowych i operowych czuję się wręcz jak trędowata. Co prawda jest całkiem spora grupa osób, które jak najbardziej podzielają moje zdanie, ale to wciąż nie jest to samo. W tej szerszej teatralnej blogosferze posiadanie negatywnych opinii jest odbierane jako hejt. Każda opinia, która jest bardziej przemyślana i która wynika m.in. z posiadanej wiedzy (którą często zdobywało się przez lata, a nie w ciągu 10 minut) uznawana jest za pychę i wywyższanie się. Nikt nie widzi tego, że to może miło z kogoś strony, że dzieli się (za darmo) swoją wiedzą, swoją pracą, bo chce coś ciekawego przekazać innym.
Nie potrafię pisać bloga w ten sposób. Pisać, że coś, co tak naprawdę jest słabe, jest dobre, a nawet i wybitne. Nie potrafię stawiać polskich wykonawców na równi (a czasami nawet i wyżej!) z tymi na West Endzie i Broadwayu. Nie potrafię wciskać tym ludziom wazeliny, bo to by było obłudne. A ja się czymś takim brzydzę.
Nie potrafię pisać bloga z poziomu fana, bo nie czuję się fanem. Wyrosłam z tego kilka lat temu, kiedy zdecydowałam zająć się śpiewem na poważnie. To inny poziom percepcji niż bycie fanem, który nie zajmuje się daną dziedziną na poważnie.
Nawiasem mówiąc, zawodowo też nie związałam się z Polską, ale nie dlatego, że tu mi coś nie wyszło (bo nie miało co wyjść), tylko dlatego, że ja nie chciałam, żeby coś mi tutaj wyszło. Nie potrafiłabym brać udziału w spektaklach w naszym kraju i co wieczór wychodzić na scenę ze świadomością, że wciskam tym ludziom kit, za którymi oni musieli (często niemało) zapłacić. Wiem to od wielu, wielu lat, dlatego też nigdy nie pchałam się na żadne castingi czy podobne.
Nie potrafię też do końca odnaleźć się w tematyce Upiora, bo ciężko mi powiedzieć, gdzie tak naprawdę siedzę. Nie jest to jakiś bardzo popularny temat w Polsce, a jeśli już to raczej wiążę się z zachwytami nad polską wersją, której ja osobiście nie znoszę (bo jest wypaczeniem zarówno tego, co napisał Leroux, jak i tego, co stworzył Lloyd Webber). Jednakże fajnie byłoby zrobić coś z tą moją wiedzą, która jest nawet bardziej niż ogromna, coś jeszcze innego niż pisanie bloga. Niestety ogarnianie Upiora od strony wykonawczej muszę na razie (dzięki sytuacji na świecie) odłożyć, ale powiem wam tylko tyle, że było bliżej to niż kiedykolwiek. Mam nadzieję, że gdy wszystko wróci do normalności, teatry również się ogarną i ta szansa znowu się pojawi.
Nie umiem odnaleźć się w tym kraju. Powodów tego jest wiele, ale głównie przez mentalność, która jest po prostu straszna. Brakuje mi takiego zwyczajnego trzymania za kogoś kciuków i życzenia komuś dobrze. U nas, gdy ktoś powie, że ma takie i takie ambicje, to zaraz znajduje się masa osób, które twierdzą, że znają się lepiej i które od razu wskażą ci chętnie błędy w tym, co robisz. Ja takim ludziom współczuję, bo jest to z ich strony zawiść, że skoro oni z jakiegoś powodu nie mogli, to ta inna osoba też tego nie dostanie, ale często to jest po prostu przeginanie.
Lubię tworzyć, ba, nie potrafię żyć bez tworzenia. Chciałabym, aby ten blog nadal istniał, aby nadal szło to w jakimś kierunku. Ale niestety nie potrafię się odnaleźć. Czasami czuję, że piszę bez sensu, bo, poza jakąś dość wąską grupą osób, za bardzo nikogo to nie interesuje. Ale! Ciekawe jest to, że statystyki są ładne, więc ktoś to jednak czyta. Szkoda tylko, że nie przekład się to na feedback.
Ktoś powie, że można się zmienić, dopasować, tworzyć coś dla ludzi, a nie dla siebie. Tylko że wtedy to jest okłamywanie. I siebie samego, i tych wszystkich ludzi. Owszem, pisząc bloga, kreujemy w jakiś sposób siebie, ale jest to kreowanie w inną stronę. Tworzenie czegoś, czego się nie czuje, mija się z celem. Bo nie ma w tym radości.
Pytam bardziej doświadczonych, czołowych blogerów o poradę, o ocenę mojego bloga, dostaję odpowiedź, że wszystko jest w porządku, wszystko robię dobrze, a tak w ogóle to mam zajebistą historię. Ale niestety coś nie pyka. Obawiam się, że target dla bloga, którego tworzę, jest w naszym kraju bardzo mały. Jest fajny i miły, ale niestety jest mały.
Jestem w tym wszystkim po prostu pogubiona. Jak na razie wiem tylko tyle, że coś bym chciała, ale niestety obawiam się, że jest to nierealne. Jestem niepasującym puzzlem i muszę albo jakoś ogarnąć, albo iść i znaleźć inne puzzle.